Na Żmiju
(legenda Gór Sowich)
Góry Sowie są stare i łagodne. Mógłby ktoś powiedzieć, że wyglądają jak twarz człowieka, który wiele widział, wiele przeżył i nie zwykł już niczemu się dziwić. Uśmiecha się tylko wyrozumiale.
A przecież w pewnym miejscu grzebienia górskiego, które ludzie zwą przełęczą i skąd otwiera się szeroki widok na Jugów i ziemię kłodzką, wystrzelają ku niebu ostre i postrzępione skały. Noszą osobliwą nazwę: Żmij.
Mącą łagodny widok krajobrazu, napawają go niespodziewanym rysem grozy.
Niepokoiły i wtedy, gdy przed wiekami w ich pobliżu ręce ludzkie wniosły prostą i niewymyślną sadybę.
Dworzyszcze nie miało zębatych blanków ani wyniosłych wież, nie stanowiło kamiennej zapory przed niespodziewanym atakiem wroga. Sklepiono je z dębowych i bukowych bierwion, wymoszczono miękkim drewnem jedliny.
Groźniejsze bowiem i bardziej nieustępliwe niż kamień były barki mieszkańców górskiej sadyby: rycerza Stańko i jego drużyny.
Rycerz Stańko miał naturę nieskorą do wywnętrzań, kochał samotność i odludzie, choć nie przekroczył jeszcze trzeciego dziesiątka lat.
Niechętnie zjeżdżał konno w doliny, obcy był czułym dźwiękiem gęśli i spojrzeniom białogłów. Nie wabiły gwarne zamki i pełne przygód wędrówki trubadurów. Nierad też używał wymyślnej nowej broni, dalekosiężnej kuszy, kontentował się starym oszczepem przodków.
Niewiele wiedział o czasie, który płynął obok niego. A przecież pochyleni nad klasztornym pulpitem mnisi uwieczniali już w pergaminowych księgach złotem i czerwienią rok 1201 od narodzenia Chrystusa Pana. Jednakże i w jego sercu odezwało się ludzkie uczucie, gdy podczas jednej z rzadkich wypraw w okolicę spotkał na swej drodze jasnooką i jasnowłosą Agnieszkę.
W komnatach Stankowego dworzyszcza, wśród surowych, drewnianych stołów i ław zasłanych runem niedźwiedzia uczyniło się zaraz jaśniej, choć przez powleczone błoną pęcherza otwory okien wpadło niewiele światła.
Nad dachem z gontu huczały po staremu wichry Gór Sowich, a ich jęk docierał do wnętrza przez utkane suchym mchem szczeliny. Uszom rycerza Stańko odgłosy wiatru wydawały się teraz czarodziejską muzyką, biel zaś śniegu zimą, wiosenny dywan kosaćców i lipcowa czerń świerków, wszystkie te barwy nabrały w jego oczach nieznanego dotąd blasku.
Po latach samotnej, rycerskiej i myśliwskiej młodości Stańko był szczęśliwy i szczęśliwa była przy jego boku Agnieszka.
— Gdybym był żebrakiem, wędrował od chaty do chaty za nędzną kromką chleba, mając ciebie, Agnieszko, byłbym już największym bogaczem świata! — mówił Stańko do Agnieszki.
Wiadome jest wszelako, że nam śmiertelnym ludziom, nie dane jest cieszyć się pełnią szczęścia. Na szczęściu ich zaważyć musiał wreszcie zazdrosny czas.
Papież wezwał pewnego dnia rycerzy, by śpieszyli ratować grób Chrystusa w Jerozolimie i wyrwali go z rąk muzułmańskich.
Na koniu i z giermkiem tylko u boku lub w gwarnych a zbrojnych drużynach ciągnęli wojownicy przez góry, lasy i rzeki, w stronę, skąd ukazuje się nad ziemią słońce.
Wieść o tych wydarzeniach dotarła wreszcie i do samotnego dworzyszcza w Górach Sowich. Czy rycerz Stańko mógł teraz sprzeniewierzyć się obowiązkowi, który był pierwszym wśród innych rycerskich powinności?
Długo szamotał się z upragnionymi myślami. Potem wyjaśnił swoją wolę: że nie godzi się kosztować mu osobistej rozkoszy, gdy w dalekich krainach leje się krew.
Agnieszka pobladła, a w oczach jej pojawiły się łzy. Wieść spadła na nią jak grom z jasnego nieba. I ona wiedziała, że wyboru tutaj nie ma. Zdała sobie od razu sprawę, że łańcuch szczęśliwych dni przerywa się nagle i brutalnie — na czas długi, a może na zawsze. Odczuwała lęk przed tym, co dla oczu człowieka jest zakryte obłokiem przyszłości i dlatego nieznane, a przyjść musi nieuchronnie. Nadeszła noc rozstania.
— To los, Agnieszko, wszystkich niewiast, że zostają same, gdy ich rycerscy małżonkowie ciągną w daleki i nieznany świat. Nie przystoi płakać i zanosić skargę, boś żoną rycerza. Czekaj na mnie cierpliwie. Miłość nasza przemoże wszystko, co spotkać mnie może na drodze. Miłość nasza jest młoda i czeka na długie lata szczęścia. Przyjdą one, jeżeli jest taka wola losu. Czekaj na mnie wiernie, strzeż jak oka w głowie dziecięcia, które ma przyjść na świat, mojego i twojego dziecięcia...
Gdy rycerz Stańko opuszczał dworzyszcze w Górach Sowich, na świat spływał już brzask. Najpierw na wschodzie zaróżowiło się niebo, poczęły płynąć mleczno-białe obłoki. Żeglowały szybko naprzód i rozlewały się w mgłę, która wypełniła całą dolinę. Nagle z obłoków wyłonił się czerwony, świetlisty krąg słońca, rósł w oczach. Wtedy nastąpił cud narodzin jeszcze jednego dnia na ziemi. Powitał go chór ptaków, zbudzonych wśród mokrych gałęzi.
Rycerz Stańko wraz z giermkiem zjeżdżali powoli w dolinę. Na wątłym wietrze poranka trzepotał zatknięty na włóczni rycerza proporzec. Był dziełem rąk Agnieszki. Przedstawiał wyhaftowane srebrem na turkusowym polu godło rycerza Stańko: uskrzydlonego półgryfa i półsmoka.
U wrót otaczającego obejście Stankowej sadyby ostrokołu stała długo Agnieszka. Powiewała zdjętym z głowy szalem. Gdy ledwie już widoczny cień mężczyzny zniknął na ostatnim zakręcie, Agnieszka powolnym krokiem wróciła do komnaty. W uszach brzmiały jej ciągle ostatnie słowa pożegnania: „Czekaj na mnie wiernie, strzeż mojego i twojego dziecięcia!"
Wyglądali na nie oboje z upragnieniem, lecz dopiero na miesiąc przed rozstaniem poczuła Agnieszka w swoim łonie nowe życie.
Tęskniła, a czas płynął nieustannie. Nadeszła zima, spadł wczesny śnieg, okrył białą pierzyną zbocza górskie. Powietrze stało się ostre, kłujące w oczy blaskiem.
W pierwszy dzień Bożego Narodzenia klęczała Agnieszka w domowej kaplicy i nasłuchiwała głosu dzwonów, który słabym echem dochodził z odległej doliny. Wpatrywała się w leżące na sianie dzieciątko i myślała o dzieciątku, które jako krew krwi własnej piastowała w łonie.
Minął tydzień i w komnacie wyścielonej futrami rozległo się rozpaczliwe kwilenie. Na dworze skrzył się siarczysty mróz, dębowe polana rzucały obfite ciepło. Wymęczona i blada Agnieszka tuliła do piersi nowonarodzonego. Wokoło uwijały się stare i doświadczone niewiasty, w obszernej niecce szykowały dla dziecka kąpiel. Zwabione nowym, nie znanym im dotąd głosem zaglądały do komnaty wielkie psy domowe.
Chłopiec rósł z miesiąca na miesiąc. Zapowiadał się na krzepkiego dziedzica Stankowej fortuny. Był podobny do ojca, lecz oczy — oczy miał matki: duże, jasnobłękitne i jakby wiecznie zdziwione.
Zwykłą rzeczy koleją przyszła znów wiosna, a wraz z nią, maj. Od dolin wiał ciepły wiatr. Noce rozświetlone były pełnią księżyca, zadrzewione zbocza gór tchnęły tajemniczym życiem ptaków, owadów, roślin.
Chłopiec zasnął już w kolebce, gdy Agnieszka opuszczała ostrokół dworzyszcza. Kilka godzin brnęła przez gęstwinę lasu, potem siadła na wilgotnym mchu i poddała ciało powiewom wiatru.
Zbudziła się wraz z chłodem zroszonej nocy i migotaniem gwiazdy, która poprzedza brzask, a nosi imię Wenus.
Leniwym krokiem wróciła wtedy do komnat Stankowego domu. Dziecię już nie spało. Rozpaczliwym kwileniem domagało się matczynej piersi. Karmiąc dziecko, Agnieszka, wbrew czułości, jaka ją ogarniała, była myślami daleko.
Od tego dnia znikała co wieczór, by w blasku księżyca przeżywać misterium utraconej męskiej miłości. Zadawała sobie wtedy pytanie, co w życiu niewiasty ma wagę równie wielką jak uścisk rąk męskich, twardych jak dębina, a przecież pieszczotliwych i przychylnych. Wracała później do domu jakby obudzona z przyjemnego snu, wracała do życia, które było teraz dla niej szare i niepowabne.
W izbie czeladnej krzątały się już wtedy dziewki, z komina unosił się dym jałowcowy, pachniało ranną polewką, pastuch wyganiał na łąkę zgłodniałe przez noc krowy. Karmiła syna i zapadała w głęboki sen, budziła się dopiero około południa.
Pewnej nocy, gdy światło księżyca niepokoiło bardziej niż zawsze, a powiewy z gór aż zatykały w piersiach oddech, Agnieszka poczuła nagle niewytłumaczony lek. Poderwała się z mchu i pośpieszyła ku wrotom domu. Po drodze smagały ją naruszone w swym spokoju gałęzie drzew, kłuła tarnina, a szmery lasu tchnęły nieznaną dotąd grozą.
Z rozwianym włosem wbiegła do komnaty i osłupiała. Dziecię leżało w kolebce bez życia. Blada twarzyczka opadła na jedno z ramion, usta były sine. U boku chłopca leżała zwinięta w kłębek żmija, poznaczona na grzbiecie zygzakowatą czarną linią.
Wpełzła do pustej nocą komnaty i zatopiła żądło w ciałku, nad którego bezpieczeństwem nikt nie czuwał.
W oczach Agnieszki zawirowały złowrogie cienie, a z wszystkich stron komnaty rozlegały się ciche, przejmujące szepty: „Czekaj na mnie wiernie, strzeż mojego i twojego dziecięcia!".
Agnieszka spojrzała nagle nad zawieszony nad łożem obraz, padła na kolana i dygocącymi ustami zaczęła się żarliwie modlić.
Niewiasta na obrazie zdawała się jej nie dostrzegać. Wpatrywała się nadal tkliwie w dziecię, które tuliła do siebie.
Wtedy przez oszalałą głowę Agnieszki przemknęła myśl, że niegodna jest słać prośby do tej, która była wzorem wszystkich niewiast świata. Tak nauczali mnisi z pobliskiego klasztoru.
Nad dachem Stankowego domostwa stała jeszcze głucha noc, lecz pianie koguta zwiastowało już bliski świt. Agnieszka poderwała się z klęcznika i jak szalona pomknęła ku sterczącym w jasnym blasku księżyca Żmijowym Kamieniom. Raz jeszcze objęła spojrzeniem ten cichy zakątek świata, gdzie było jej dane zakosztować tyle szczęścia. Wahała się przez chwilę, a potem nagłym zwrotem ciała rzuciła się w zionącą dołem przepaść.
Zapanowała cisza, naruszana tylko szmerem sączącego się ze skał źródła. Woal mgły przysłonił nagle tarczę księżyca, a powietrze przeszył lot zbudzonego nietoperza.
Pewnego jesiennego popołudnia drwal z Jugowa ścinał w lesie dębinę. W pewnej chwili do uszu jego doszło coś, co przypominało szloch niewieści. Drwal drgnął i wlepił oczy w rysujące się nieopodal Żmijowe Kamienie. Płacz pochodził stamtąd. Nagle zjawiła się przed nim dama urody tak niezwykłej i tak dziwacznie ubrana, że drwal stanął jak wryty. Drżał ze strachu na całym ciele.
— Dobry człowieku, nie lękaj się. Nie uczynię ci nic złego — powiedziała zjawa — mam tylko do ciebie jedną prośbę. Błagam cię, abyś ją spełnił. Czy mi przyrzekasz?
Drwal jąkającym się z przejęcia głosem zapewnił, że uczyni wszystko co w jego mocy, aby przyjść z pomocą pięknej, nieznajomej pani.
Dama opowiedziała wtedy drwalowi swoje smutne dzieje. Niegdyś przed wiekami popełniła najstraszniejszy z grzechów niewiasty: zaniedbała w kolebce własne dziecię. Do kolebki wpełzła żmija i ukąsiła małe ciałko. Ona sama teraz za karę musi przez cały rok pełzać po Żmijowych Kamieniach w postaci żmii. Raz tylko do roku przemienia się znowu w kobietę i dobę całą błądzi, tam gdzie dawniej znajdował się zamek jej męża, mężnego rycerza Stańko, który zginął w dalekiej Jerozolimie w walce z muzułmanami.
— Prośba moja, dobry człowieku, niech cię nie przerazi. Jest ona taka: jutro przyjdziesz o brzasku do lasu, uzbrojony jak zawsze w siekierę, i na drodze swej spotkasz żmiję. Nie wahaj się ani chwili, zabij żmiję uderzeniem siekiery. Gdy zaś to uczynisz, wyjmiesz z paszczy gada pęk kluczy. Pójdziesz z nimi ku Żmijowym Kamieniom i okrążysz je po trzykroć. Wtedy oczom twoim ukaże się ukryta wśród skał brama. Otworzysz ją i znajdziesz się w dawnej kaplicy zamkowej. Usłyszysz śpiewy i głos dzwonu. Ujrzysz tam i mnie samą, ujrzysz rycerza Stańko i zabite przez żmiję dziecię. Nie będziesz się lękał, gdy wszyscy troje wyciągniemy ku tobie dłonie. Staniesz się bowiem zbawicielem, uzyskasz naszą wieczną wdzięczność. W nagrodę za swój odważny czyn obdarowany będziesz nieprzebranymi skarbami, jakie znajdują się w ruinach zamku po dzień dzisiejszy — powiedziała dama i znikła.
Drwal otarł zroszone czoło. Ze strachu uginały się pod nim nogi. Mimo wszystko uczynił na drugi dzień tak, jak mu poleciła piękna pani. Zabił siekierą spotkaną w lesie żmiję i otworzył kluczami ukrytą wśród gęstwiny leśnej bramę Stankowego zamku. Zobaczył to wszystko, o czym mówiła zjawa. Dalszych swych przygód nie spamiętał, gdyż w pewnej chwili wpadł w głębokie omdlenie.
Gdy się obudził, było już koło południa. Słońce dogrzewało mocno, a obok niego stały dwa suto obładowane skarbami konie. Od tej pory żył w dostatku, długo i szczęśliwie.
źródło: Bolesław Zublewicz (red.) „Na Ziemi Dzierżoniowskiej“ , Wrocław 1962, str. 17 ... 23
digitalizacja: Marcin Perliński (2025)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz