Zemirkowe wspomnienia
Na dalekim widnokręgu stała łuna. Powtarzały się coraz częściej alarmy, grzmiała nieustająca kanonada. Dygotała ziemia, dzwoniły szyby, osypywał się tynk. Na dworcach tłoczyli się uciekinierzy z obszarów zajętych przez Rosjan, ulicami przeciągały tłumy chłopów. Szli zakutani w szale i kożuchy, prowadzili krowy i kozy. Maszerowały kolumny jeńców. Słońce każdego dnia wschodziło długo; z trudem przebijało się przez gęste dymy, drgało od nieustannego grzmotu armat, bomb, min; pokazywało się na chwilę i chowało, jakby mu też był znany strach.
Młody, niewysoki człowiek patrzył na zbliżającą się od wschodu łunę. Czekał. Stanisław Zemirek przyjechał pierwszy raz do Dzierżoniowa w dniu 20. V. 1940 r. Przyjechał. Piękne słowo. A więc nie przyjechał. Przywieziono go razem z innymi w trzech wagonach na roboty przymusowe. Nie znał języka, myślał o swoim domu w Trzebini, popychany, wiedziony, samochodem i na piechotę, znalazł się u bauera w Piławie Górnej.
Zemirek nie zagrzał miejsca u swoich pracodawców. Kiedy nauczył się szprechać na tyle, żeby móc kupić bilet, wsiadł do odprawianego na wschód pociągu. Ukrywał się między swymi przez osiem miesięcy, przez ponad dwieście czterdzieści dni oddychał ojczystym powietrzem. Złapany powtórnie, został skierowany do wielonarodowościowego obozu pracy we Wrocławiu. Razem z francuskimi jeńcami pracował w budującej się fabryce części samolotowych na Psim Polu. Po dwu miesiącach wyszła na jaw jego ucieczka. Aresztowano go, osadzono w obozie koło Stadionu Olimpijskiego; na cztery tygodnie. Przez kilka dni tyrał w browarze, przez pozostałe taszczył piasek na beton pod lotnisko.
Ordnung muss sein. Skończyła się kara, Zemirka przetransportowano do Dzierżoniowa, miał iść do dawnego gospodarza. Nie chciał iść, a więc znowu siedmiodniowy areszt, znów na cztery tygodnie do Wrocławia i potem na zachód — do bauera. Innego. W Dzierżoniowie.
Pracował na roli pół roku. Nie był najlepszym rolnikiem. Ale teraz nieźle mówił po niemiecku i gdy postanowiono przenieść go do pracy znowu w inne miejsce, drugi raz kupił bilet do Trzebini. Już było po nagłej napaści na Związek Radziecki, już fuhrer układał scenariusz bożenarodzeniowych uroczystości w Moskwie.
Zemirek przebywał w domu przez cztery miesiące. Z tym, że wtedy słowo „w domu" nie znaczyło: w domu. Domem był las, stara szopa, zaryte w pokrzywy betony na studnię, kaplica za miastem; cały chrzanowski powiat. Imał się różnych zajęć, byle nie wpadających w oczy, byle nie wiążących dłużej z jednym miejscem, byle jakich. Policja miała jednak w ręku mocny atut. Przyszło dwu ostrouchych do Zemirkowego ojczyma i powiedziało: „Jeśli twój pasierb nie zgłosi się w ciągu trzech dni na polizeiamt, to weźmiemy za niego ciebie. Ty jesteś chory, a z chorymi jak wiesz, bywa różnie".
Stanisław Zemirek nie miał wyboru. Urodził się i żył w Trzebini. Trzebinia leży w pobliżu Oświęcimia i tam zmierzał wagon, tam wyznaczono człowieczy kres Zemirkowi i innym — nieposłusznym brunatnemu władcy. Lecz Stanisławowi Zemirkowi udaje się uciec z transportu do fabryki śmierci. Jak tropione zwierzę, kluczy od wsi do wsi, od dworca do dworca i wsiada wreszcie do pociągu zmierzającego na zachód. Jedzie do Dzierżoniowa, zgłasza się do Arbeitsamtu.
— Wrzask był — wspomina po latach — strach obrzydliwy był. Zdawało mi się, że jestem już człowiekiem ostatniej godziny — mówi.
Miał szczęście albo funkcjonariusz NSDAP miał swój najlepszy dzień. Albo było jedno i drugie. Od różnych rzeczy zależał los człowieka: od kominiarza, od wurstu i piwa, od kataru, od kantów zaprasowanych spodni i guzika pod szyją, od kierunku wiejącego wiatru, od humoru pana funkcjonariuszowej żony. Czasem mucha łatwiej dożywała wiosny, niż heftling końca tygodnia.
Zemirka przydzielono bauerowi. Następnemu. Znowu wstawał z kurami, rył w ziemi do nocy. Po miesiącu przyszło wezwanie sądowe. Stawił się Zemirek w Świdnicy, wysłuchał wyroku: cztery miesiące obozu za ucieczkę. Pracował przy torach kolejowych w Malczycach, potem znów u jakiegoś gospodarza. Biegły dni.
Wczorajsi zwycięzcy podawali tyły. Wracali żarci przez wszy i tyfus. O kulach. Na wozach. Bez nóg. W zaciśniętych zębach mieli przekleństwo. Szli także żołnierze radzieccy. Przez Kluczbork i Kępno. Olesno i Byczynę. Bytom i Oleśnicę. W lutym 1945 roku w Dzierżoniowie ukazał się befel, że ludność cywilna ma niezwłocznie opuścić miasto. Zostawał jeno volkssturm i formacja SS. Rozkaz obowiązywał Niemców, a Zemirek nie miał potrzeby uciekać: on czekał na swoich. Ktoś musiał donieść: dwudziestego lutego Stanisława Zemirka aresztowano. Tydzień czasu przesiedział w dzierżoniowskim areszcie, potem przewieziono go do zamku w Pieszycach. Tutaj doczekał wyzwolenia. Było słoneczne popołudnie, razewietali jabłoni i gruszi. Ósmy maja. Nagle na prowadzącej do zamku drodze pojawiło się trzech mężczyzn na rowerach. Po chwili okazało się, że to radziecki patrol. W kilka minut później przyjechał na koniu oficer. Z nimi Stanisław Zemirek pił swoją imieninową wódkę:
—
Za pabiedu, towarzyszu kamandir!
— Za mir, gaspadin Paljak!
I
zaśpiewali wspólnie „Wieczorny dzwon":
„Wieczernij zwon, wieczernij zwon, kak mnoga dum nawodit
on"
źródło: Lech Leżachowski „Zaraz po wojnie i trochę później“, w: Dionizy Sidorski (red.) „Ziemia na nowo rozbudzona“, Wrocław 1972, strony 97 ... 100
digitalizacja: Marcin Perliński (2025)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz